Jako nauczycielka wiem, że jeżdżąc z dziećmi na jakiekolwiek wycieczki, w planie musi znaleźć się jedna z dwóch atrakcji – nocowanie, żeby móc razem szaleć i nie kłaść się spać, lub wizyta w McDonald`s. Nie ważne, że w tym samym czasie goszczą tam i inne wycieczki, zaś na wydanie jedzenia trzeba czekać długo i cierpliwie. Choć w naszym kraju sieć restauracji zyskała ogromną, masową wręcz popularność dopiero w ciągu kilku ostatnich lat, na Zachodzie cieszy się już estymą od tak długiego czasu, że powstawały o niej nawet gry na konsole. Jedną z nich jest wydany na NES-a przez Virgin w 1992 roku M.C. Kids.
W grze wcielamy się w jednego z dwóch chłopaków, co ciekawe obaj są o innym kolorze skóry i to w czasach, kiedy poprawność polityczna nie pukała tak mocno pod strzechy. Clown reprezentujący restaurację informuje chłopców, że potrzebuje czterech kart, które mu zaginęły, w związku z czym dziarscy panowie ruszają na pomoc. Warto wspomnieć, że świat jest dość otwarty. Poruszamy się po mapie i wybieramy levele. Nie jest to klasyczny hub, niemniej dojść na planszy od punktu A do B nie jest trudno. Tyle tylko, że w każdym z leveli musimy odnaleźć karty, dopiero wtedy można uznać, że zaliczyliśmy konkretny etap. Zasadniczo mamy do czynienia z platformówką, choć pojawi się i kilka elementów logicznych, dotyczących przede wszystkim ukrytych nieco bardziej kuponów z Maka.
Tym, co najmocniej daje się odczuć, jest pewna pustka. Plansze są spore, jeśli chodzi o rozmiar, może nawet niekoniecznie długość, jednak przeciwników jest niewielu, da się ich sprawnie ominąć lub cisnąć w nich klockiem, przy czym polecam jednak omijanie, gdyż nasze narzędzie dziwnie się odbija i trzeba się trochę wyćwiczyć, nim zaczniemy trafiać. Oprócz wymienionej wcześniej karty z Maka, zbieramy logo tegoż przybytku, czasem nam się trafi dodatkowe życie. Do tego dochodzi sporo skakania po platformach, a przy tym to, co „uwielbiam”, czyli brak widoku na to, co jest pod nami. Innymi słowy, kiedy wykonuję skok z wysokości, nie jestem w stanie ocenić czy spadnę na powierzchnię, czy nie wbiję się do wody. Stąd też mam taki ambiwalentny stosunek do rozgrywki, ponieważ sterowanie jest w porządku, sam pomysł może i też, ale jednak nie czuć motywacji do pomocy naszemu dobrodziejowi ze słynnej restauracji.
Grafika nie zachwyca. Barwy są dość ciepłe, a postaci wyglądają ładnie, ale to zdecydowanie za mało – w tle mamy na przykład kilka płaskich gór i jeden kolor. Czasem pojawi się las, gdzie z kolei dominuje zieleń i kawałki brązu, obrazująca pnie, nieco później podniebne klimaty, także niezbyt rozbudowane. Miejsca, po których chodzimy, nie przypominają ani zamkniętego pomieszczenia, ani nawet bliżej sprecyzowanej przestrzeni. Mimo to wyglądają dość naturalistycznie, więc trudno jasno określić, gdzie my tak naprawdę jesteśmy. Muzyka infantylna, taka w sam raz do wcinania w Maku. O ile jednak da się ją ignorować, tak naprawdę smuci, iż twórcy skiepścili kwestię grafiki i odpuścili pole, w którym mogli zaszaleć, ponieważ wolnych miejsc na stworzenie dodatkowych elementów jest sporo.
Ciężko mi jakoś jednoznacznie ocenić tę pozycję – chyba najlepiej samemu wyrobić sobie opinię. Z jednej strony fajne sterowanie i nieco główkowania przy poszukiwaniu kart. Z drugiej czuć wyraźnie zmarnowany potencjał oraz pewną pustkę świata, w którym przebywamy. Muzyka popierdółkowata, grafika wyraźna, ale taka sobie. Fabuła raczej z tych kiepskich, ale trzeba przyznać, że trochę przy konsoli czasu się spędzi – akcja dzieje się na kilku wyspach. Choć to gra raczej na raz, można jej właśnie ten raz poświęcić.
Izabela „Prezesowa” Durma