Gry na NES-a, podobnie jak i inne, nieco starsze konsole, często miały wyśrubowany poziom trudności. Nie wychodziło wówczas tak dużo tytułów jak obecnie, należało więc zapewnić graczowi jak największe wyzwanie, by jak najdłużej cieszył się z konkretnego zakupu. Do tego konieczny był odpowiedni tryb rozgrywki, aby gracz czuł, że ma przed sobą prawdziwe wyzwanie, a nie misję niewykonalną, stworzoną po to, by niszczyć pady. Te znane dobrze fanom 8 bitów spostrzeżenia nasuwają się same przy odpaleniu jednej z produkcji THQ, James Bond Jr.
Wbrew pozorom, nie jest to wariacja na temat Agenta 007, która w przypływie oryginalności nawiązuje do jego dzieciństwa, ale tytuł stworzony na bazie spin-offu. Innymi słowy, scenariusz gry jest luźno oparty o kreskówkę, nieznaną szerzej w naszym kraju, o tym samym tytule. Jak wspomniałam, gra jest bardzo wymagająca. Wcielamy się w niej w młodego agenta, który ma różne zadania – jeden level przypada na każde z nich. Musimy w określonym czasie rozbroić bomby, zdobyć określone części tekstu planu wroga, czy choćby odnaleźć porwanych naukowców. O przebiegu naszych poczynań informuje nas dowódca. Na każde z zadań przeznaczona jest określona ilość czasu. Co ważne, w odróżnieniu od innych gier, to właśnie on wydaje się najważniejszy. Jeśli gracz straci życie po starciu z przeciwnikiem, może kontynuować misję w miejscu, w którym ją przerwał. Jeżeli jednak zabije go upływający czas, staje się to równoznaczne z rozpoczęciem całości od początku.
Niewątpliwą zaletą gry jest jej różnorodność. Każdy level wygląda inaczej i jest bardzo rozbudowany. Nie wiem, czy to wynika ze stereotypowej opinii o tym, że kobiety mają problem z orientacją w terenie, czy to tylko moja osobista przypadłość, ale momentami wręcz gubiłam się w tych wszystkich miejscach, do których miałam dotrzeć, a kiedy zrealizowałam cel misji i przyszło mi podążać do upragnionych drzwi z napisem „exit”, również zajmowało mi to sporo czasu. Przeciwnicy stojący na drodze Jamesa nie przypominają większości pojawiających się w strzelankach, na dodatek stanowią większe wyzwanie. Aby pokonać „szeregowego” przeciwnika należy się nieźle nagimnastykować, nie wystarczy jeden czy dwa strzały, a na większych przeciwników trzeba nieraz wystrzelać połowę magazynka. Opłaca się to jednak, ponieważ zostawiają różne znajdźki: naboje, bomby, zwiększony czas w danym levelu, jet pack. Wracając do wspomnianych naboi – należy mądrze gospodarować bronią, gdyż w pewnym momencie może nam ich braknąć.
Oprócz bezpośrednich starć z przeciwnikami i wytężaniu wzroku w celu identyfikacji celu naszej głównej misji, w grze występuje mnóstwo elementów zręcznościowych. Dużo miejsc do skakania, windy poruszające się horyzontalnie i wertykalnie, płomienie nagle pojawiające się w rurach. Młody Bond ma co prawda pewien zapas punktów życia, ale ten szybko się zmniejsza. W niektóre miejsca w danym levelu trzeba dopłynąć. Bohater musi znaleźć sprzęt do nurkowania, ale to nie wystarczy – tlen także się kończy, więc po kilku przepłyniętych metrach trzeba szukać dopływu powietrza. Z pewnością są to elementy, które dodają realizmu rozgrywce.
Ciężko jednoznacznie ocenić grafikę. O ile tła są piękne i zróżnicowane, zarówno w levelach na powierzchni, jak i tych, gdzie przyjdzie nam przemierzać laboratoria, nasz bohater i przeciwnicy stworzeni zostali dość prosto, żeby nie powiedzieć – niechlujnie. Najczęściej posiadają jeden kolor, mają dziwne kształty, nie zawsze wyglądają adekwatnie do danej planszy. Za to scenki przerywnikowe robią bardzo dobre wrażenie. Tam postaci przedstawione są szczegółowo, jak na grę na NES-a, w jednej z takich cutscenek pojawia się także helikopter. Trzeba przyznać, że ma się wrażenie pewnej prostej filmowości.
Współcześni twórcy muzyki do gier przyznają, że największym sukcesem jest stworzenie takiego soundtracku, który „żyje własnym życiem”, a nie wyłącznie w połączeniu z grą. Co prawda w James Bond Jr. nie udało się osiągnąć tego efektu, gdyż udźwiękowienie poza rozgrywką nuży, jednak w samej grze spełnia się dobrze. Muzyka nie jest zróżnicowana, ale przyjemnie się jej słucha. Bardzo ciekawym zabiegiem twórców jest zresztą opcja ustalenia głosu w trakcie rozgrywki pod własne preferencje: można grać z muzyką i efektami SFX, wybrać jedną z tych opcji, a także zupełną ciszę.
Przygody młodego Bonda są bardzo wymagające. Nic dziwnego zresztą, w końcu życie tajnych agentów nie jest usłane różami. Mimo to uważam omawiany tytuł za godny polecenia, szczególnie dla graczy ambitnych. Nie jest to gra, którą odpali się na emulatorze, jadąc autobusem, wymaga dużego skupienia i precyzji. Jednakże można dozować sobie emocje, ponieważ po każdej misji otrzymujemy password. Polecam zatem podjęcie wyzwania, choć ostrzegam, że należy uzbroić się w spore ilości Martini (koniecznie wstrząśnięte i niemieszane), by wyleczyć późniejszą frustrację.
Izabela „Prezesowa” Durma