W 1993 r. jako ekskluzyw dla Europejczyków został wydany przez Rainbow Arts Super Turrican. Okładka miała się tak do samej gry jak niektóre cartridge z Pegasusa kupowane na bazarku, niemniej wydawała się przedstawiać główne założenie tytułu, jakim jest nieustanna rozwałka. W grze jest fabuła, ale produkcja jest tak dynamiczna, że nie będziemy nawet mieć chwili, by się nad nią zastanowić.
Wcielamy się w tytułowego bohatera, super Turricana. Wedle zamysłu twórców ma on (piszę to w co drugiej recenzowanej grze na NES-a) uratować świat, jednak wyjątkowo nie chodzi o naszą planetę. Zagrożony został glob o nazwie Landorin. Tamtejszych mieszkańców zaatakowały złe maszyny, jakkolwiek by to nie brzmiało. Przerażeni ukrywali się, czekając na śmierć, na szczęście udało im się wysłać sygnał wołania o pomoc, który otrzymał nasz protagonista. Zadaniem Turricana jest oczyszczenie planety z wrogich maszyn, co okaże się dość karkołomne.
Każdy z leveli, na którym przyjdzie nam walczyć z ożywionym żelastwem, jest dość otwarty. Gra nie jest klasyczną metroidvanią, jednak już niemal na początku planszy możemy iść w prawo, lewo, wskoczyć wyżej i spaść na niższe poziomy. W pierwszej chwili jest to mocno dezorientujące, szczególnie że bez względu na obraną drogę czeka nas sporo starć. W większości przeciwnicy nie są statyczni, ale atakują nas już od momentu pojawienia się na ekranie. Poruszają się szybko, a kolizje z nimi także odbierają nam punkty życia. Po przeżyciu pierwszego szoku można dopiero przystąpić do przemyślenia jakiejś ambitniejszej taktyki niż prostego, ale jakże treściwego „nie dać się zabić”.
Ogromną zaletą gry jest z pewnością dość pokaźny arsenał, jakim dysponuje Turrican. Może korzystać ze zwykłego strzelania (kule wylatujące z pistoletu), ale też z czasem zyskuje nowe możliwości – jak choćby działko czy lasery. Amunicja wydobywa się z mechanicznych trzewi naszych wrogów, a czasem jest po prostu zawieszona w powietrzu. Pan Turrican może również być niewidzialny przez określony czas. Właściwie naszym celem w każdym levelu nie jest pokonanie wszystkich wrogów, ale dotarcie do wyjścia planszy (co jakiś czas są także bossowie). Mimo to nie da się ich przejść idąc w zaparte, wrogów jest zbyt wielu, aby sprytnie ich omijać. Z tego też względu wielokrotnie jesteśmy narażeni na czołówkę z wrogimi maszynami.
Co ważne, Super Turrican jest jedną z części większej serii, zaś tylko ta została wydana na NES-a. Omawiany tytuł to symbioza dwóch pierwszych z nich oraz pewne dodane elementy. Najbardziej imponujące jest to, że został stworzony przez jednego człowieka. Może nie robi to takiego wrażenia, gdy porówna się z produkowanym solo Stardew Valley, ale w latach 90. mogło i powinno budzić respekt. Niestety, twórca nie sięgnął po opcję obniżenia poziomu trudności, co jednak rzutuje na ilość potencjalnych odbiorców dzieła (teoretycznie można wybrać, na jakim poziomie chcemy grać, ale nawet najniższy sprawia masę problemów).
Grafika jest zasadniczo szczegółowa, zwłaszcza w dalszych etapach, które rozgrywają się w futurystycznych pomieszczeniach. Mimo to ma się wrażenie, że nie jest zbyt ładna, kolorystyka jest niemal jednolita i mało intensywna. Należy za to przyznać, że chyba dzieje się w grze zbyt wiele, aby aż tak się na tym koncentrować. Nasi przeciwnicy są różnorodni, strzały, głównie te niestandardowe, wypadają znakomicie. Muzyka jest, lecz gdyby jej nie było nikt by się nie obraził.
Super Turrican jest grą raczej dla hardcore`owych graczy. Trzeba działać szybko, wszystko jest intensywne. Walki z bossami, choć wymagające, wydają się dawać wytchnienie od ciągłej młócki. Dźwięk nie jest pierwszorzędny, ale przecież nie o to tu chodzi. Po produkt Rainbow Arts warto sięgnąć, aby samemu się przekonać, czy podoła się tak trudnemu wyzwaniu.
Izabela „Prezesowa” Durma