Dwaj roznegliżowani mężczyźni, biegający bez ustanku i rozwalający hordy żołnierzy, maszyn oraz kosmitów, zawładnęli wyobraźnią fanów automatów oraz na stałe wpisali się do kanonu najważniejszych bohaterów NES-a. Niebiesko- oraz Czerwonoporty prowadzili do kłótni i rozłamów w niejednym polskim domu, kiedy to któraś z postaci ginęła, gdy niejako „skończyła się” dla niej plansza, podczas gdy kompan śmiało ruszył naprzód. Nic zatem dziwnego, że genialni twórcy z Konami postanowili stworzyć kontynuację popularnego tytułu, znaną u nas jako Super C, która wydana została na naszym kontynencie w 1992 roku.
Tak naprawdę Super C względem oryginału przypomina tekst z mema „przepisz tak, żeby facetka się nie skapnęła”. Postaci te same, główny zły ten sam, levele stworzone w podobnym stylu. Mimo tej oczywistej wtórności, to nadal świetna gra! Pewnie wynika to z faktu, że oryginał był niesamowity, więc twórcy nie chcieli za bardzo opuszczać znanych sobie rewirów. Trudno jednoznacznie ocenić, czy był to dobry pomysł, choć pewnie uzasadniony, czego dowiodły podzielone opinie na temat bardzo nowatorskiej Contry Force.
Co zatem oferuje nam kolejna część przygód komandosów? Otrzymujemy levele równie usiane przeciwnikami, co w pierwszej części. Chyba największe wrażenie robi etap w dżungli. Niemal zewsząd atakują nas strzelcy, z ziemi wyrastają strzelające do nas roboty, sporo momentów, w których możemy ukryć się w wodzie. Poziom trudności względem poprzedniczki nie wzrósł, dlatego nadal jest to kawał dobrej zabawy, choć bez słynnego Konami code również niesamowicie ciężkiej.
Znów w masakrowaniu hord przeciwników pomoże nam całkiem niezły arsenał. Każda broń oznaczona jest inną literką, która jest odpowiednio pierwszą literą oryginalnej nazwy oręża. Możemy choćby zdobyć laserowy atak, coś w rodzaju miotacza ognia, „zwykłe” strzały, czy bodaj najpopularniejsze rozpraszające się strzały. Osobiście, kiedy nie zależało mi na jakimś wybitnym masterowaniu wyniku, wybierałam właśnie to oznaczone literką F. Ostrzegam jednak, żeby broń dobierać rozsądnie, gdyż w jednym z leveli naszym zadaniem jest zniszczenie podłoża, a posiadając L nie będziemy w stanie tego zrobić. Jedyne co nam wtedy pozostanie to zresetowanie konsoli, chyba że to ja posiadałam jakąś zglitchowaną wersję, wówczas zwracam honor twórcom.
Bossowie również są dość ciekawi. Na początek bez szału, zwykły helikopter, jednak im dalej, tym ostrzej. Nasi rywale coraz bardziej przypominają kosmiczne monstra. Spotka nas dziwny statek składający się z czaszek i innych kości, robak okalający naszego bohatera/ów, czy końcowy przeciwnik, który swego czasu mocno mnie przerażał, gość przypominający cthulu, trzymający głowę na jakiejś kobiecie. Istny obłęd! Co prawda ponownie da się go załatwić metodą „strzelania w zaparte”, jednak Contra jest jedną z tych serii, gdzie bossowie wcale nie muszą być trudniejsi do przejścia niż poszczególne plansze.
Nie przedłużając, Super C to kawał porządnej rozwałki, jedna z najlepszych gier w swoim gatunku, choć ustępuje popularności słynnej poprzedniczce. Najbardziej rajcujący jest oczywiście multiplayer, ale i w pojedynkę da się dobrze bawić. Grafika i muzyka stoją na wysokim poziomie, hitów pokroju Jungle Theme tu nie ma, ale także i przy Military Fortress da się ruszać nogą. Zdecydowanie Konami utrzymało poziom, choć o jakiejś rewolucji nie ma mowy. Jedna z gier, które koniecznie trzeba na NES-ie ograć.
Izabela „Prezesowa” Durma