W zakresie bijatyk innych niż beat ’em upy wychowywałem się zasadniczo na silniku M.U.G.E.N. Dopiero sławna druga część mordobicia z postaciami z Dragon Balla przekonała mnie do tego typu gier na stałe, po niej nastąpił wysyp tych wszystkich Melty Bloodów, Guilty Gearów itp. Mając takie doświadczenie, długo nie mogłem przekonać się do prostych, handheldowych bijatyk z uwagi na ograniczoną liczbę klawiszy. Po latach odkrywam ten segment gier na nowo i nie mogę się nadziwić, ile dobra powstawało chociażby na pierwsze Game Boy’ie. Jedną z takich produkcji jest wydane w 1998 roku Power Quest.
Z uwagi na to, że produkcja łączy bijatykę z elementami RPG-a, otrzymujemy szczątkową, ale zauważalną fabułę. Grając bezimiennym nastolatkiem musimy odnaleźć się w świecie, w którym ludzie walczą przy pomocy modeli robotów. Poruszając się po dość małej planszy możemy odwiedzać miejsca pojedynków, sklep, dom i arenę turniejową, a także rozmawiać z mieszkańcami naszego miasta. Co jakiś czas spotykać nas będą różne wydarzenia, w tym te popychające scenariusz do przodu. Naszym głównym celem jest wygranie regionalnych i krajowych mistrzostw w walkach robotów, a przy okazji będziemy nawiązywać nowe znajomości oraz zwalczać nieuczciwe gangi pojedynkowiczów.
Chodzenie po mapie i prowadzenie rozmów to jeden z nielicznych elementów RPG. Do naszej dyspozycji jest pięć robotów (i szósty, bonusowy), którym możemy dokupywać części pełniące rolę swoistych punktów doświadczenia. Poszczególne roboty różnią się (czasami dość znacznie) stylem walki, posiadają także ograniczoną, ale różnorodną gamę ciosów. Dzięki temu, choć na początku system walki wydaje się dość toporny, po kilku starciach idzie się realnie w niego wczuć. Sam jestem zdziwiony, jak przyjemnie prowadzi się dynamiczne pojedynki po ogarnięciu niuansów mechanicznych. Sześć grywalnych postaci, tryb fabuły oraz PVP i kilka ulepszeń to może nie materiał na hit, ale solidna dawka zabawy na dwie, trzy godziny.
Z uwagi na ograniczenia kolorystyczne konsoli, strasznie odrzucają mnie w bijatykach grafiki postaci. Nie inaczej jest w przypadku Power Questa. Wizerunku robotów są po prostu paskudne, podobnie zresztą jak twarze bohaterów czy mapa miasta, po którym się poruszamy. W zasadzie jedynym w miarę ładnym elementem są tła podczas pojedynków. Udźwiękowienie z kolei to klasyczna gameboy’owa średnia. Przygrywające podczas starć kawałki są co prawda dość dobre, ale już odgłosy ciosów czy pozostała ścieżka dźwiękowa nie zasługują na większą uwagę.
Power Quest z uwagi na specyficzne łączenie gatunków i pozwalający się wczuć system walki z pewnością zasługuje na uwagę miłośników handhelda Nintendo. Choć cierpi na mnóstwo wad charakterystycznych dla GBC (płytka i szczątkowa fabuła, brzydkie linearty postaci), dość dobrze nadrabia to grywalnością. Tytuł powinien spodobać się nie tylko zatwardziałym retrofanom Street Fightera Alpha.
Michał „Michu” Wysocki