7 października 2024

Shantae

Choć opisywana dziś produkcja pojawia się w większości zestawień najlepszych gier na konsolę Game Boy Color, zajęło mi mnóstwo czasu, by móc w końcu w nią zagrać. Nic zresztą dziwnego – według nieoficjalnych doniesień wyprodukowano jedynie 25 tysięcy sztuk tego tytułu. Shantae wyszło w 2002 roku (czyli rok po premierze GBA!) i pewnie z tego powodu wydawca, który przeciągał premierę miesiącami, nie zdecydował się na poważniejsze wsparcie medialne produkcji. A szkoda, bo mimo absurdalnego poziomu trudności, Shantae to fantastyczny przykład tego, do czego zdolny był drugi z Game Boy’ów.

Sterujemy tytułową bohaterką, która jest w połowie człowiekiem, a w połowie dżinem. Jej praca polegać ma, pod nieobecność właściwych dżinów, na ochronie miasteczka, w którym mieszka. Niestety, na miejscowość Shantae napadają piraci i ich piękna szefowa – Risky Boots – którzy wywołują pożary i kradną stworzony przez przyjaciela bohaterki silnik parowy. W taki sposób nawiązuje się dość rozbudowana fabuła, w trakcie której Shantae będzie podróżować pomiędzy miastami, walczyć z niezliczoną ilością przeciwników i krzyżować niecne plany przywódczyni piratów. Jak na 2002 rok i GBC, jest to scenariusz dość obszerny i dobrze skonstruowany. A to wszystko w cudownie wymieszanej stylistyce arabsko-steampunkowej.

Shantae to w zasadzie metroidvania mocno wymieszana z platformówką. Nasza bohaterka za zebrany z przeciwników hajs może zakupić nowe umiejętności, dzięki znalezionym ośmiorniczkom potrafi teleportować się do miast, a poukrywane na planszach itemy umożliwiają np. zwiększenie maksymalnego HP. Obok podstawowego ciosu i możliwych do kupienia ulepszeń, twórcy wprowadzili mechanikę tańców, które zmieniają bohaterkę w różne zwierzęta. To jednak nie tylko zmiana estetyczna – przykładowo małpa może wspinać się po ścianach, a słoń niszczyć blokady. To odpowiednik zyskiwania nowych umiejętności znany z Castlevanii. Żeby jeszcze tego było mało, gra oferuje system dnia i nocy – w zależności od pory, różne rzeczy dzieją się na planszach pomiędzy miastami.

Swój kultowy status (większość recenzentów uważa Shantae, o czym wspominałem na początku, za jeden z najlepszych tytułów na GBC) gra zawdzięcza w dużej mierze grafice. Choć postacie są dość standardowe, cała reszta prezentuje się przepięknie – różnorodne tła, doprecyzowane animacje i fantastyczne plansze we wstawkach fabularnych. Co więcej, oprócz standardowego rzutu z boku, Shantae oferuje nam w miastach widok zza pleców bohaterki – ten niewiele zmieniający w samej rozgrywce element z pewnością musiał zadziwiać posiadaczy konsoli osiemnaście lat temu. Także muzycznie produkcja prezentuje się znakomicie. Ścieżka dźwiękowa jest różnorodna i, to chyba nawet ważniejsze, momentalnie zapamiętywalna.

Największą wadą produkcji jest z pewnością ocierający się często o złośliwość poziom trudności. Gdy rozwiniemy już nieco postać, robi się łatwiej, ale pierwsze plansze potrafią skutecznie zniechęcić do dalszej gry. Gdy zaczynamy, mamy 3 serduszka, każde odpowiadające za dwa ciosy. Niby dużo, ale biorąc pod uwagę zachowanie potworów na planszach pomiędzy miastami, jest ich dramatycznie mało. Wyskakujące z wody, ściany lub drzewa potworki przyprawiały mnie o chęć roztrzaskania konsoli o ścianę. Tę frustrację łagodzi nieco fakt, że plansze są naprawę różnorodne, a twórcy chętnie korzystają z możliwości ich dalszej modyfikacji (patrz – różne akcje z bombami w intrze).

Ostatecznie nie dziwię się, czemu Shantae jest dziś tak popularne. To dopracowane pod prawie każdym względem połączenie metroidvanii i platformówki, które po graficznym liftingu mogłoby się spokojnie obronić wśród tytułów na GBA. Do dziś nie wiem, dlaczego Capcom czekał 8 miesięcy z premierą produkcji. Twórca, Matt Bozon, wśród powodów mniejszej popularności tuż po wydaniu Shantae umieszczał zbyt epatującą seksapilem postać bohaterki (jak na standardy rodzinnej rozrywki) oraz fakt, że była dziewczyną (jak na standardy męskiego grona odbiorców w tamtych czasach). Sukces kolejnych sequeli produkcji świadczy jednak o tym, że zarówno twórcy, jak i odbiory przygód Shantae, znaleźli w końcu złoty środek i zrozumieli swoje wzajemne oczekiwania.

Michał „Michu” Wysocki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *