Było już na stronce kilka gier sportowych, więc najwyższy czas na kolejną. Znów NES z przebogatą biblioteką, jednak tym razem chyba tytuł nie tak godny polecenia i niekoniecznie wzbudzający wielkie emocje. W kraju nad Wisłą kije bejsbolowe częściej występują na osiedlach niż przeznaczonych do tego nielicznych boiskach, stąd zasady gry w baseball też nie są szczególnie znane – mamy co prawda lekką odmianę, zwaną palantem, coś kojarzymy z filmów amerykańskich, jednak najlepiej i najbezpieczniej empirycznie poznać je grając.
R.B.I. Baseball jest jednym z kilku wydanych na NES-a tytułów poświęconych tej dyscyplinie. Chyba w naszym kraju największą popularnością cieszy się Baseball, czyli tytuł wydany przez Nintendo, znajdujący się na kultowej składance 168 in 1, gdzie gości również choćby Contra. Z kolei omawiany obecnie szpil pojawił się na rynku w 1988 r. dzięki studiu Tengen. Ta gra rozpoczęła długą serię, gdyż na przyszły rok zapowiedziano już R.B.I. Baseball 20. Oznacza to, że w kraju, gdzie bejsbol gra pierwsze skrzypce, równie ciepło przyjęto jego konsolową adaptację.
Na początek należy sprawdzić, co gra nam oferuje? Jest tryb single i multi player, do tego passwordy, więc można grać dłużej i samemu stworzyć sobie sezon. Drużyny są fikcyjne, nazwy zespołów to zbitki literki lub kilku znaków. Raczej wybór wpływa zaledwie na kolor trykotu, żadne statystyki (choć występują i dają wrażenie profesjonalizmu) jakoś znacząco nie oddziałują na wyczyny naszych sportowców. Szkoda, że nie można wybrać poziomu trudności, gdyż w rozgrywkę dość trudno wejść. Z reguły nasze pierwsze odbicia lądować będą „na aucie”, zaś te same zagrania przeciwników kończyć się będą efektownymi home runami (piłka trafia w publiczność, więc przeciwnik nie może jej złapać, zawodnicy biegają do kolejnych baz i łapią kilka punktów od razu).
Grafika prezentuje się średnio, nieco lepiej tylko od klasyka od Nintedno, do którego nie sposób się nie odwoływać. Mamy zbliżenie na pałkarza gdy odbywa się rzut (obojętnie której drużyny), a po nim pada poszerzenie kamery na całość boiska. Malutcy zawodnicy biegną za piłką, zaś publiczność, składająca się z kropek, będących zapewne symbolem ich czubków głowy, nie robi nic. Najbardziej efektowne są fajerwerki, które wybuchają po wspaniałym uderzeniu w ludzi (ciekawe, że kibice strzelają nimi w dzień – co prawda pochmurny, bo nie dam sobie wmówić, że ten kolor oznacza wieczór). Dźwięk, jak to w grach sportowych, nie jest jakiś fenomenalny, raczej odbicia plus ten charakterystyczny sygnał, symbolizujący wysoko uderzoną piłkę. Jest jeszcze kilka popierdółkowatych melodyjek, które kojarzą się z lokalnymi dożynkami, a nie poważnym meczem, dlatego spuszczę na nie zasłonę milczenia.
Nie należę do fanatyków tej dyscypliny, ewidentnie brakuje mi szalonej gry z Kuniem w tym klimacie (już widzę te miny po uderzeniu kogoś kijem!), jednak kilka tytułów zdarzyło mi się ograć. Tymczasem, mimo swojej dobrej opinii, o czym świadczą liczne kontynuacje, R.B.I. mnie nie kupił. Więcej frajdy miałam przy prościutkim Baseballu, ale może to rzeczywiście efekt „nie bycia Jankesem”. Wybór wśród bejsboli mamy niewielki, więc sympatycy mogą próbować, mimo wszystko jednak nie liczyłabym na jakieś fantastyczne doznania.
Izabela „Prezesowa” Durma