Przez większość mojego growego życia, miałem trzy ulubione gry – Chrono Triggera, Heroes of Might and Magic III i Diablo 2. Każda z nich była wyjątkowa i dla swojego gatunku przełomowa. W Diablo 2 grywam regularnie, mniej więcej co dwa lata. Lubię i cenię konwencję hack n’ slash, choć po wydaniu drugiej części historii Mrocznej Trójcy mało było przedstawicieli gatunku, którzy przyciągnęliby mnie do ekranu na dłużej niż kilka godzin. W zasadzie jedyną produkcją, której poświęciłem więcej czasu, było Titan Quest. Aż do czasu, gdy poznałem Children of Morta.
Fabuła produkcji jest dość prosta. W świecie gry zapanowało Zepsucie, które sprawia, że ludzie, zwierzęta i potwory szaleją. Bergsonowie, rodzina naszych bohaterów, mają za zadanie chronić ludzi przed tym zjawiskiem, ustalić co jest jego przyczyną oraz zlikwidować źródło kłopotów. Gra podzielona jest na kilka tematycznych obszarów (coś w stylu aktów z Diablo), do których wyruszamy z naszej rezydencji. Mało tu dialogów, a więcej zaangażowanego narratora nieco w stylu Darkest Dungeon. Historia jest prosta, ale wciągająca. Dokładnie taka, jaka powinna być w hack n’ slashu.
Children of Morta to w zasadzie połączenie hack n’ slasha i roguelite’a. Wyruszając do lokacji wybieramy jednego z członków rodziny, którym będziemy sterować. Każda z postaci zdobywa własne poziomy doświadczenia, a dodatkowo co jakiś czas dostaje perki działające na pozostałych członków rodziny. Za zdobyte pieniądze możemy w domu wykupywać ulepszenia, które wpływają na moc wszystkich herosów. Losowo tworzone lochy pełne są bonusów, artefaktów i run, dzięki czemu każda rozgrywka jest wyjątkowa. Przez 20 godzin nie zdarzyło mi się chyba, bym zebrał podobny zestaw ulepszeń.
Zanim uda się nam odblokować kolejną lokację, wielokrotnie zginiemy na naszej wyprawie. Gra pomyślana jest w taki sposób, by próby przejścia poziomu rozwijały całą drużynę na tyle, by w pewnym momencie możliwe stało się pokonanie bossa czekającego na końcu planszy. Wbudowana mechanika wymusza zmienianie bohaterów. Nie przeszkadza to jednak, ponieważ każda postać naprawdę ma zupełnie inny styl walki, dostosowany do używanej broni i technik, jakie możemy odkryć na drzewku umiejętności.
Trudno w zasadzie zarzucić coś mechanice. Oprócz pewnej powtarzalności charakterystycznej dla gatunku i wkradającej się po kilkudziesięciu godzinach monotonni, gra oferuje same pyszności. Walki są dynamiczne, momentami wręcz szalone, ulepszenia zauważalnie wpływają na przebieg rozgrywki, a przemierzane lokacje regularnie oferują mini questy lub scenki rozwijające świat przedstawiony. Tak naprawdę jedyne, do czego mogę się przyczepić, to słabo wykorzystany dom bohaterów, pomyślany jako swego rodzaju hub world. Ostatecznie korzystamy najczęściej z trzech miejsc (przy czym jedno dostępne jest w dodatku do gry), przez co obszerne przestrzenie domu i terenów wokół niego wydają się puste.
Oprawa audiowizualna produkcji to prawdziwe arcydzieło. Specyficzny, neonowo-mroczny styl graficzny sprawia, że wykorzystany w grze pixel art prezentuje się niesamowicie. Łącząc zgniliznę chorującego świata z jasnymi punktami oporu przed Zepsuciem twórcy stworzyli atmosferę, której nie znalazłem nawet we wspomnianej na początku produkcji Blizzarda. Choć postacie pobawione są wielu szczegółów, zostały znakomicie zanimowane. W połączeniu z klimatyczną ścieżką dźwiękową i przejmującym głosem narratora sprawia to wrażenie, które zostaje w głowie na długo po zakończeniu rozgrywki.
Children of Morta to kolejny przykład pikselowej gry indie, która nie potrzebuje ogromnego budżetu i wielkich zasobów systemowych, by być produkcją wyjątkową. Łącząc wyjątkowy klimat prezentowanej narracji z unikatowym stylem graficznym pozostawia wrażenie obcowania z niesamowitą historią, którą mogliśmy współtworzyć swoimi działaniami. Warto dać jej szansę nawet wtedy, gdy niekoniecznie dobrze czujecie się w bieganiu i siekaniu wszystkiego, co się rusza.
Michał „Michu” Wysocki