Przygody Simona Belmonta, które rozpoczęły się wraz z pierwszą Castlevanią, do dziś pozostają kultowe. Do tego stopnia, że choć lata mijają i wiele gier znanych z maszynek retro przeszło w pełne 3D, tak szpil od Konami trzyma się utartych szlaków i nawet w dobie trójwymiaru prezentował nam rozgrywkę w starym, dobrym stylu. Należy jednak pamiętać, że seria ta nie zawsze wyglądała tak samo (idź w jedną stronę, szlachtuj demony, powtórz), ale próbowała zerwać z rutyną, do której jednak wróciła. O tym, czy Castlevania II była najgorszą częścią, czy powiewem świeżości, napisano już wiele, bez względu jednak na końcowy werdykt, warto się z tą grą zapoznać.
Castelvania II była podobnym eksperymentem jak Zelda II, czyli gatunkowo niemal całkowicie różniła się od poprzedniczki. W historii z 1988 roku nasz Simon ma za zadanie zebrać fragmenty ciała Draculi. Kiedy truchło uda się skompletować, dojdzie do ostatecznej konfrontacji między nami a antagonistą. Nim jednak do tego dojdzie, musimy zdobyć informacje o tym, gdzie kończyny wampira się znajdują. Oczywiście wspomniany cel jest mocno dalekosiężny, gdyż przed tym musimy zdobyć mnóstwo innych ważnych rzeczy oraz innych dupereli. W odróżnieniu od poprzedniczki, otrzymujemy tutaj otwarty świat, który składa się z miejsc bezpiecznych, jak miasta, oraz bardzo niebezpiecznych, jak obrzeża i miejscowości, gdzie atakuje nas klątwa. Kultowy tekst „what a horrible night to have a curse” sprawia, że zmieniają się otaczające nas barwy i coraz więcej stworów próbuje nas zaatakować. Dopiero po nastaniu poranka wszystko wraca do normy.
Jak więc widać, rozgrywka bardzo różni się od tego, co dotąd znaliśmy. Problem polega jednak na tym, że trudno w niej ugrzęznąć. Teoretycznie rozmowy z gawiedzią kierują nas w określone miejsca, jednak często ich instrukcje są tak ogólnikowe, że nie wiadomo, co mamy robić. Szukamy ukrytych przejść, załatwiamy hordy szkieletów i innych wilkołaków. Jest też to, co „uwielbiam”, czyli przeciwnicy wyrzucający nas poza planszę. Naprawdę, złożoność tego wszystkiego robi spore wrażenie, kiedy przypomnimy sobie, że mamy do czynienia z NES-em i końcówką lat 80. Warto jeszcze wspomnieć o fakcie, że możemy ulepszać nasz ekwipunek i zaopatrywać się w różne przedmioty, bardziej lub mniej potrzebne do ukończenia tytułu.
W sumie przeciwnicy nie są, mimo wszystko, aż taką udręką. Owszem, jest ich sporo, szczególnie po zmroku, jednak prócz wyrzucania z planszy mają jedną cechę znaną dobrze z gier od Capcomu. Ci, którzy latają, czyli choćby nietoperze oraz poruszające się w powietrzu oczy, zawsze ustawiają się w taki sposób, by wlecieć w Simona. To niby logiczne, bo im także zależy na tym, by nas ubić, ale naprawdę ciężko właściwie się ustawić, aby odpowiednio uderzyć. Stąd też właśnie częste wizyty na sąsiednich planszach, ewentualnie spadnięcie do lawy lub rzeki. Z kolei pozostali wrogowie poruszają się szybciej lub wolniej, za to idealnie wpadają pod bat. Dlatego też można uznać, że nie są aż tak problemowi.
Pod względem audiowizualnym jak dla mnie pierwsza klasa. Szczególnie muzyka, która jest absolutnie świetna, z przyjemnością się jej słucha, także poza samą rozgrywką. Ma w sobie coś mrocznego, ale i dynamicznego, co napędza do walki. Wszelkie inne odgłosy są w porządku, nie ma co tu zresztą kombinować. Z kolei grafika tego wielkiego świata robi wrażenie. Może postacie nie są jakoś dokładnie animowane, a budynki, do których możemy wejść, nie posiadają zbyt wiele wyposażenia, jednak widać świetnie robione tła oraz łatwo odczuć zmianę pory dnia. To wszystko sprawia, że mimo upływu lat gra się w nią znakomicie, choć przejście nie należy do łatwych.
Ogólnie Castlevania II jest grą godną polecenia, choć dość wymagającą, jeśli ktoś chciałby przejść ją w całości. Współcześnie na pewno jest bardziej przystępna, gdyż w przypadku zacięcia się można obejrzeć jakiś film na YouTubie, jednak sama mechanika tytułu jest na tyle w porządku, że chce się pomóc Simonowi w walce ze złem. Co prawda nie jest tak świetna jak inne części, zwłaszcza jedynka, niemniej jednak faktycznie wprowadza sporo innowacji do serii i jest na swój sposób oryginalna. Do tego soundtrack pierwsza klasa.
Izabela „Prezesowa” Durma