Dlaczego Cadillacs and Dinosaurs panowało powszechnie w polskich salonach gier w latach dziewięćdziesiątych, a jeśli chodzi o tematykę gier arcade, jest dla mnie tym, czym Chrono Trigger dla SNES-a, Tekken 3 dla PS1, czy oryginalne UFO dla PC? Postaram się wyjaśnić to przy okazji poniższej recenzji.
Bijatyka. Przynajmniej w późniejszym okresie, obok wszelkiej maści strzelanin, był to najpopularniejszy gatunek gier arcade. To właśnie z jego powodu automaty przeżywały swój srebrny wiek w krajach zachodnich, a złoty w okresie transformacji w Polsce. Wybór postaci, a potem plansza za planszą i przeciwnik za przeciwnikiem. Łubu-dubu godne Franka Kimono.
Dinozaury. Jeśli pamiętacie pierwszą połowę lat 90., to pamiętacie też szał tamtych czasów związany z tematem tych prehistorycznych jaszczurów. Były wszędzie – od komiksów, przez wafelki, publikacje popularnonaukowe dla młodzieży, aż po wielkie premiery filmowe, z niezapomnianym Jurassic Park na czele. Dorzućcie do tego karabiny, noże i granaty, oraz postapokaliptyczny setting – to wszystko wystarczyło, by zawojować wyobraźnię każdego nastolatka.
Stylistyka. Cadillacs and Dinosaurs jest luźną adaptacją amerykańskiego komiksu Xenozoic Tales, serii stworzonej przez Marka Schultza, uznanego rysownika i scenarzysty. Odniesienia charakterystyczne dla komiksu są zatem wszechobecne (Pow! Boom!), ale nieprzesadzone. A że dobra baza materiałowa to świetna podstawa, mogą powiedzieć nie tylko obserwatorzy sukcesu CD Projekt Red.
Grywalność. Skąd w ogóle popularność salonów arcade i pomysłu, by płacić swoim ciężko wywalczonym kieszonkowym za pojedynczą rozgrywkę? Poza wymiarem audiowizualnym, w którym przez pewien czas automaty miały przewagę nawet nad konsolami, był jeszcze aspekt rozgrywki w kontekście zręcznościowym. Tu Cadilaki wybijały się nie tylko ponad to, co mogły zaoferować komputery, ale i wiele gier arcade. Rozgrywka jest płynna i nie razi ograniczeniami, a można wręcz uznać, że osiągnęła pod tym względem pewien standard jakości i nie uległa z czasem już żadnej z gier.
Muzyka. Posłuchajcie tylko pierwszych sekund tej czołówki. Niemal psychodeliczny wstęp, a potem kilkadziesiąt minut świetnego, mocno perkusyjnego klimatu. Być może nie są to najbardziej chwytne motywy, ale też dzięki temu tworzą doskonałe tło dla akcji. Autorzy, Isao Abe (znany głównie jako Oyaji) i Syun Nishigaki (czyli w skrócie SYUN) przez lata pisali muzykę do serii Street Fighter i innych produkcji Capcomu, naprawdę trudno o lepsze referencje.
Poziom trudności. Wrzucając żeton do automatu z Cadillacs and Dinosaurs można było zakładać, że gra potrwa dłużej, niż przy jakimkolwiek innym miejscu na sali. Gra jest długa i wsiąka się w nią wyjątkowo łatwo, nie zmusza też do wykorzystywania najróżniejszych tricków (np. powolne przesuwanie ekranu), by zniwelować narzucony poziom trudności. Nie zmienia to faktu, że opanowanie kolejnych niuansów mechaniki i plansz zajmuje trochę czasu oraz wymaga umiejętności. Niski próg, wysoki sufit, to świadomi gracze od zawsze uwielbiają najbardziej.
Bossowie. Och, ileż setek czarnych charakterów z gier zaginęło zupełnie w odmętach niepamięci. Ale nie panowie z C&D. To w pewnej części znów zasługa materiału źródłowego, niemniej ostateczni przeciwnicy w każdej z plansz to klasa sama w sobie. Niezmiernie zachwycające jest, jak przy użyciu ograniczonych środków, wrogowie zostali rozpisani na każdym z poziomów – prezentacji wizualnej, specjalnych mechanik i stylu, ale i pewnych cech, czy rozrzuconych po grze smaczków, które nadały im niepowtarzalny charakter godny prawdziwych, filmowych kanalii. Nienawidziłem i podziwiałem ich równie bardzo, co Hansa Grubera z Die Hard.
Multiplayer. Pomijając rywalizację w Mortal Kombat i niektóre strzelaniny, dla losowego nastolatka nie było chyba bardziej męskiej rozrywki w salonie niż wspólna sesja w Cadillacs and Dinosaurs. Bardziej niż w innych grach mam poczucie, że poziomy i mechaniki zostały nie tylko wyważone, ale i zaprojektowane dokładnie tak, by zapewnić graczom liczne okazje do wspólnego działania. Stąd pewnie, jeśli jakaś gra na automaty mogła być odpowiedzialna za jakiś nowy, istnie podwórkowy bromance, to była nią właśnie ta produkcja Capcomu.
Realia. Cadillacs and Dinosaurs pojawiło się w 1992 roku i z nieznanego mi zupełnie powodu całkiem szybko zawędrowało także do Polski. Był to szczególny czas, gdy gracze ogrywali jeszcze na potęgę swoje Pegasusy, a z automatów mogli znać co najwyżej takie produkcje jak Final Fight czy Double Dragon. Żadne z nich nie mogło porównywać się jednak z agresywną inwazją bijatyki z dinozaurami w tle. Z drugiej strony, prawdziwe bomby od Capcomu i SNK miały spadać dopiero w następnych latach, gdy polskie salony powolutku zaczęły słabnąć, a potem zwijać się z rynku. To m.in. stworzyło prawdziwą niszę, gra była łatwa do zdobycia i przyciągała graczy, a zatem pomogła w zrodzeniu się lokalnego hitu.
Sumując, Caddilacs and Dinosaurs jest dla mnie właśnie TĄ grą, o której myśli się wspominając polskie automaty. Jedną z najbardziej miodnych pozycji, zaraz obok takich tytułów jak wczesne odsłony serii Metal Slug czy Street Fighter. I nawet jeśli w późniejszym czasie, choćby dzięki możliwościom CPS2, pojawiły się ładniejsze i bardziej rozbudowane chodzone bijatyki, to jednak suma wrażeń pozostała niepobita, a nadto odcisnęła się w pamięci mocniej niż jakikolwiek z tytułów arcade. Polecam, nie tylko nostalgicznie, zwłaszcza do zabawy w dwie osoby przy jednym ekranie.
Jazzwhisky