Pojawienie się gier w 3D było swoistą rewolucją. Nie zawsze ten zabieg przynosił pozytywny skutek, o czym świadczy choćby seria Worms, niemniej jednak w większości przypadków wpłynął on pozytywnie na rozwój rozgrywki, nie tylko w kontekście grafiki, ale także grywalności. Starsze konsole, ze względu na swoje możliwości przerobowe, korzystały głównie z dwóch wymiarów. Powstawało jednak kilka bardziej lub mniej ambitnych projektów, które miały na celu wprowadzenie omawianej technologii. Jednym z nich był NES-owy, wydany w 1987 r. przez Acclaim, 3-D Worldrunner.
Nasz główny bohater o imieniu Jack ma za zadanie zabijać obcych. Nie jest to, bynajmniej, żaden shooter, tak dobrze znany z innych gier dostępnych na konsolę Nintendo. Dostajemy widok zza pleców protagonisty i cały czas jesteśmy w ruchu. Możemy przyspieszać lub zwalniać, jednak bez dużej przesady, gdyż gra jest na czas. Otrzymujemy za zadanie zwiedzić osiem światów, z czego każdy składa się z sekcji czysto zręcznościowej, kiedy to unikamy przepaści, dziwnych stworów, wystających słupów i rękawic oraz zbieramy powery upy, a także walki z bossem – przypomina on nieco komórkowego snake’a, tylko głowy się zmieniają wraz z kolejnymi pojedynkami. Musimy ostro naparzać w elementy ogona, na końcu zaś w łeb i przechodzimy (przebiegamy) do kolejnego świata.
Skąd w tytule i we wstępie tyle o 3D? Faktycznie, gra jak najbardziej sprawia pozory trójwymiaru, głównie dzięki tłom, które zdają się przemieszczać wraz z naszym bohaterem. Grałam bez okularów, jednak efekt był całkiem ciekawie zrealizowany. 3-D Worldrunner dał podwaliny pod kolejne próby, co widzimy choćby w recenzowanym już Rad Racer. Sama rozgrywka jest uczciwa, ponieważ to my ustalamy tempo, zaś przeszkody są widoczne na tyle wcześnie, że mamy wystarczająco dużo czasu na odpowiednią reakcję. Owszem, często będziemy wpadać do dziur, gdy między dwoma przeskokami natrafimy na niewielki kawałek podłoża lub kiedy na drodze załatwi nas jakiś przeciwnik. Nim dojdziemy do bossa mamy jednak cztery etapy danego levelu, więc ewentualny zgon pozwoli nam cofnąć się do czegoś w rodzaju checkpointu, nie musimy od razu startować od samego początku.
O tym, czy ta gra jest trudna, ciężko wypowiedzieć się jednoznacznie. Na pewno to tytuł, którego można się nauczyć i najzwyczajniej w świecie nabrać w nim wprawy. Do tego dochodzi też wspomniana uczciwość. Mimo wszystko, twórcy dają nam fory, choćby poprzez znajdźki, jakie też mamy na trasie. Natomiast im dalej jesteśmy, tym szybsza wydaje się rozgrywka, gdyż wrogów naprawdę leci na nas od groma. Na szczęście sterowanie też daje radę, Jack szybko reaguje na nasze komendy i nie ma problemu z tym, że o sekundę za późno wciśniemy strzałkę, a nasz bohater wyląduje na przeszkodzie.
Graficznie całość prezentuje się nieźle. Czuć płynność poruszania się naszego bohatera oraz przeciwników. Co prawda poszczególne etapy danego świata wyglądają identycznie, różnią się zaledwie rozmieszczeniem pułapek, każdy kolejny to już zupełnie inne tło oraz powierzchnia, po której się poruszamy. Trochę dziwni są ci bossowie, bo podobnie jak w pierwszym Adventure Island różnią się zewnętrznie wyłącznie głową, a sami są jakimiś kombinacjami węża i kosmity. Zresztą, ta gra nie ma na tyle ważnej fabuły, bym sypnęła poważnym spoilerem. Po przejściu gry bossowie rozmawiają z Jackiem i zachęcają go do ponownej rozgrywki. Jest to dość dziwne, ale też fajnie pomyślane. Dźwięk taki sobie, do gry pasuje, przy bossie robi się poważniej, ale kawałki nie zostają z nami na długo.
Niewątpliwie ganianie przed siebie i przeskakiwanie czarnych przepaści może wciągnąć. Tym bardziej, że z przejścia na przejście czujemy się coraz pewniejsi i sprawniej przedzieramy się przez kolejne światy. Dzieło Acclaim jest pionierskie w kilku kwestiach i warto jak najbardziej ten tytuł ograć. Fani arcade też będą zadowoleni, bo nic nie stoi na przeszkodzie, by ukończyć grę dowolną ilość razy, z coraz lepszymi wynikami.
Izabela „Prezesowa” Durma