Na łamach Retrobiblioteki staramy się opisywać nie tylko tytuły z absolutnego topu danej konsoli, ale także gry, które z różnych powodów nie osiągnęły takiego sukcesu, na jaki zasługiwały. Historia gier wideo pełna jest diamentów wciąż czekających na odkrycie, a jednym nich, szlachetnym na każdej niemal płaszczyźnie jRPG-iem, jest nieodżałowane Lunar Legend, wydane na Game Boy’a Advance przez Ubisoft.
Twórcy prowadzą historię w mój ulubiony sposób – gracz sterując bohaterem w teraźniejszości stopniowo odkrywa wydarzenia z przeszłości, które w bezpośredni sposób wiążą się z tym, co dzieje się teraz. Naszym herosem jest Alex, który postanawia odwiedzić cztery różnokolorowe smoki, by zdobyć tytuł Dragonmastera. Tylko bowiem w ten sposób będzie mógł uchronić świat przed zbliżającym się zagrożeniem. W tak sztampowych ramach umieszczono wiele wątków na granicy wojen rasowych, zasad rządzących przeznaczeniem, tego, co wypada robić bogom oraz dlaczego społeczne wykluczenie nie jest dobrym pomysłem w żadnym przypadku, a zwłaszcza całych nacji. Dołóżcie do tego przyjaźnie, zdrady i wątki miłosne, a otrzymacie może niezbyt odkrywczą, ale absolutnie solidną porcję jRPG-owego scenariusza.
Mechanicznie gra to przede wszystkim turowy system walki. Do naszej dyspozycji może pozostawać (niespotykane zbyt często) 5 postaci w drużynie. Każdy z bohaterów posiada swoje własne umiejętności oraz skilla specjalnego, ładowanego wraz z postępem walk. Dodatkowo mamy możliwość ustawienia walki automatycznej i wyboru konkretnych taktyk dla naszej drużyny. Po pokonaniu przeciwnika jest szansa na otrzymanie jego karty, którą możemy obejrzeć z poziomu menu głównego (karty nabywa się także w specjalnych sklepach). W Lunar Legend bardzo podoba mi się balans postaci i walk w ogólności – są akurat na takim poziomie, by stanowić wyzwanie, a jednocześnie nie skłaniają do mocnego zbaczania z głównego wątku fabularnego.
Zdecydowanym plusem gry jest jej oprawa audiowizualna. Mapy wykonane są funkcjonalnie i estetycznie, podobnie jak wizerunki postaci. Absolutnym hitem są dla mnie fabularne przerywniki z rzutem z boku, jak w walce. Bogato animowane postacie stają się wtedy szczególnie żywe. W zasadzie jedynymi rzeczami, które nie wyszły twórcom zbyt dobrze, są niektórzy przeciwnicy spotykani w potyczkach (narysowani strasznie infantylnie) oraz wyjątkowo brzydkie menu. Muzyka i odgłosy otoczenia dopasowane są za to idealnie do sytuacji. Nic zresztą dziwnego, główny bohater oprócz herosa ratującego świat jest także muzykiem.
Lunar Legend to solidna produkcja, która uniknęła wszystkich wielkich pułapek stojących przed jRPG-ami. Momentami przaśna, ale zawsze zapadająca w pamięć fabuła, kolorowy świat i wiarygodni bohaterowie sprawiają, że tytuł ten od razu znalazł solidne miejsce wśród moich ulubionych przedstawicieli gatunku.
Michał „Michu” Wysocki