Jedną z najbardziej kultowych postaci budzących grozę, która z kart powieści przedostała się do mainstreamu, z pewnością był Frankenstein. Wedle powieści był to tak naprawdę twórca monstrum, nie sam potwór, ale jakoś tak się przyjęło, że to twór naukowca określa się tym mianem. Odchodząc jednak od tych literackich niuansów należy zauważyć, że i na NES-ie powstała gra o tym samym tytule co powieść. Bandai wydało Frankensteina w 1991 roku i była to dość okazała produkcja.
Akcja rozgrywa się jakiś czas po fabule książkowej. Okazuje się, że nasz tytułowy bohater powraca do świata żywych, a naszym zadaniem będzie pokazanie mu raz na zawsze, gdzie jego miejsce. Jeżeli jeszcze uważacie, że fabuła nie jest sztampowa, warto dodać, że Frankenstein porywa kobietę, zatem przy okazji/przede wszystkim także ją ratujemy. Skąd o tym wiemy? Z naprawdę ładnego intro, gdzie grafikom towarzyszy opis wszystkiego, co wokół się dzieje, trochę w stylu popularniejszego Kich Master. Zresztą na wielu etapach gry będą się one pojawiać, co pozwala nam jednak o tej historii pamiętać.
Zasadniczo większość rozgrywki wygląda tak samo. Ruszamy przed siebie, czytaj – w prawo, załatwiamy wlatujących w nas wrogów (ptactwo, wilki, inne potwory). Od razu zaznaczam, że są to monstra z gatunku „lecę prosto w ciebie, by w końcu odbić, aby uniknąć uderzenia”. Wobec tego wielokrotnie będziecie dostawać łomot w sytuacjach, których się nie spodziewaliście. Wkurza jak cholera, ale poza tym gra się dobrze. Ubite bestie zostawiają broń i serduszka. Serca uzupełniają nam punkty życia, zaś broń usprawnia naszą walkę. Możemy atakować maczugą, wypuszczać z niej kule, ciachać mieczem, a to jeszcze nie wszystko. Naprawdę Frankenstein sporo oferuje.
Osobna kwestia to bossowie i mini bossowie. Po przejściu pewnego etapu, nawet nie całego levelu, walczymy z różnymi postaciami z uniwersum szeroko pojętej fantastyki. Jak chwaliłam piękno okienek dialogowych, tak już jakość samych dialogów pozostawia wiele do życzenia. Koń-demon rzuca standardową gadkę o tym, jak to czekał na godnego przeciwnika, a trafił na nas, zaś wodny smok rozpoczyna swoją kwestię od „ha, ha, ha”. Faktycznie, pogadaliśmy sobie mocno, po takich hasłach strach podjąć rękawicę. Pewnie znów Was nie zaskoczę, ale spora część naszych przeciwników tak naprawdę nie jest zła. Uległa jedynie czarowi (klątwie?) Frankensteina, a nasze bęcki pozwoliły im na nowo myśleć jak wcześniej.
Fajnie, że choć gra nie jest szczególnie długa, pozwala na pewne zachowywanie naszych postępów. Co prawda na pegasusowych grach nie znajdywały się opcje zapisu, które znamy z kilku gier z oryginałów na NES-a, ale już wiele spośród nich otrzymywało unikalny zestaw haseł. W moim otoczeniu nigdy nie tłumaczyło się tego słowa, mówiło się po prostu passwordy i właśnie po pokonaniu konkretnego levelu otrzymujemy je podczas widoku na mapę świata.
Jak padło, grafika w scenach fabularnych, nazywając to górnolotnie, jest bardzo ładna, ale ta, która towarzyszy rozgrywce również. Nasz bohater jest skrzyżowaniem rycerza zodiaku z bohaterem innej NES-owej gry, Kid Icarus, ale nie traktujcie tego jako zarzut. Scenerie nieco zalatują Castlevanią, są mroczne i bardzo dobrze komponuje się z nimi muzyka. Jedynie ta podczas walki z bossami jest średnia, reszta idealnie spleciona z grą.
Ogólnie bardzo podoba mi się ten tytuł. Jak już opanuje się i zaakceptuje ten irytujący nawyk potworów wlatujących w nas, gra da nam naprawdę sporo rozrywki. Miejscami będzie wymagająco, jednak elementów zręcznościowych jest tu jak na lekarstwo, zatem o utratę życia nie będzie tak łatwo. Historia taka o, ale ładnie pokazana, mam wrażenie, że produkcja Bandai nie jest popularna w naszym kraju, a szkoda, bo warto jej poświęcić chwilę.
Izabela „Prezesowa” Durma