Są takie gry, które samą swoją nazwą przywodzą na myśl mnóstwo wspomnień z nimi związanych. Z reguły zawdzięczają to angażującej fabule przepełnionej zwrotami akcji lub zaskakującym zakończeniem. Nieco inaczej jest w przypadku jednego z bardzo niedocenianych, przynajmniej według mnie, tytułów Squaresoftu – Legend of Mana. Historia przedstawiona w grze dotyczy ratowania świata (jak w 99% jRPGów), zaś nasza postać nie jest szczególnie charyzmatyczna. Okazuje się, że mimo takich, zdawałoby się, błędów, mamy do czynienia z rozgrywką niesamowicie wciągającą i świetnie dopracowaną. Szkoda, że ta wydana w 1999 roku produkcja nigdy nie zawitała na rynku europejskim, co utrudniało zdobycie rozgłosu i możliwość zakupu w niższej cenie.
Upraszczając, naszym głównym zadaniem będzie „uleczenie” Drzewa Many, które odpowiada za pokój na świecie. Prowadzi do tego ponad 60 questów. Zdarza się, że część zadań można opuścić, zaś inne wykonać nieco później. Gra nie jest liniowa i daje dużo swobody. Szczególnie, że nie przemierzamy po kolei różnych krain, ale sami wybieramy, gdzie pójdziemy najpierw. Zacznijmy jednak od naszego protagonisty. Do dyspozycji mamy dwójkę bohaterów: dziewczynę oraz chłopaka wyglądającego jak dziewczyna. Wybór służy wyłącznie lepszej integracji i utożsamieniu się z postacią, ponieważ posiadają oni identyczne umiejętności i czekają ich te same questy. Wczuć się w postać będzie jednak dość ciężko, gdyż z reguły przyjmujemy rolę chłopca na posyłki i pomagamy mieszkańcom okolicznych krain, zaś nasza postać zdaje się raczej towarzyszyć innym niż grać pierwsze skrzypce. Po określeniu płci i nadaniu imienia wybieramy broń, z której będziemy korzystać, co również jest zabiegiem czysto kosmetycznym.
Jak to zwykle bywa w japońskich grach, przedstawiony świat jest fantastyczny. W każdej z krain znajdują się specyficzne zwierzęta lub ich krzyżówki, zaś same nowe miejscówki dostajemy od NPCów za wykonane misje. Nie jest to zwykły dostęp do nieznanej lokacji, ale przedmiot, który musimy umieścić na mapie świata, a który zmienia się w zaludnioną miejscowość. Przypomina to nieco słynne Simsy i umieszczanie parcel w danym świecie. Właściwie można to robić w obojętnej konfiguracji, jedynie miejsca związane z wodą muszą znajdować się blisko zbiornika.
System walki jest dość prosty. Z naszymi przeciwnikami mierzymy się w czasie rzeczywistym, możemy używać zwykłych ataków oraz specjalnych po napełnieniu się paska staminy. Pokonane stwory pozostawiają kryształki, które są odpowiednikiem punktów doświadczenia. Grindowanie postaci jest przyjemne, ale i bez niego raczej bez trudu poradzimy sobie z większością przeciwników, w tym bossów. Nad antagonistami ukazuje się pasek życia (w przypadku bossa u dołu ekranu), dzięki czemu wiemy, jak długo musimy się jeszcze namachać wybranym orężem.
W grze bardzo ciekawie zaimplementowano multiplayer. Niemal za każdym razem, gdy jakiś NPC zleca nam misję, dołącza do naszego bohatera i wspólnie z nim walczy. Jednakże, można wybrać opcję 2 Players i w czasie potyczek stery nad nim przejmie drugi gracz. Jest to całkiem pomocne, gdyż AI dość intuicyjnie atakuje i częściej jest kulą u nogi niż realnym wzmocnieniem. Maksymalnie w składzie mogą być trzy postaci, gdyż w Legend of Mana pojawia się także element hodowlany. Możemy mieć własne zwierzątka, trenować je, wyprowadzać na spacer i karmić, za co one odwdzięczają się pomocą podczas walk. Przypomina to wsparcie NPCów, jednak zdarza się, że potrafią skutecznie odciągnąć uwagę od bohatera, szczególnie gdy pojawia się więcej przeciwników.
Jak wspomniano, walki nie są zbytnio kłopotliwe, jednak gra sama w sobie nie jest tak banalna. Chyba najtrudniejsze są elementy dungeonowe. Niektóre miejsca to istne labirynty, jak ktoś nie posiada wyobraźni przestrzennej, może mieć mnóstwo kłopotów z odnalezieniem konkretnego bossa lub jakiegoś artefaktu. To nieco wydłuża rozgrywkę, ponieważ przeciwnicy szybko się respawnują i pojawiają w tych samych miejscach. Do dziś pamiętam, ile trudności miałam z odnalezieniem się w levelach Jungle, Junkyard czy Underworld. Warto zatem zaopatrzyć się w solucję lub jakąś przejrzystą mapkę. Trzeba zauważyć, że nie wszystkie questy mają strukturę „otrzymaj zadanie – skop bossa – wróć po nagrodę”. Misje są niebywale różnorodne, sprawiają, że przywiązujemy się do postaci, które nam je zlecają. Do jednej z najciekawszych należy zlecona nam w Luminie pomoc zakochanemu centaurowi, Giblertowi, samozwańczemu poecie, w sprzedaży lamp, by odciążyć tym ukochaną. Problem jednak polega na tym, że aby opchnąć przedmioty tubylcom, należy poznać ich język. Składa się on z fraz typu „da ba”, więc by rozpocząć pertraktacje i móc udzielać poprawnych odpowiedzi, należy wpierw się z nim dobrze zapoznać.
Ogromną zaletą gry jest jej komizm. Choć celem bohatera jest uratowanie świata, nie towarzyszy temu klasyczna fabuła pełna głębokich monologów dotyczących sensu egzystencji. NPC są niesamowicie charakterystyczni i zapamiętywalni. Każda z nich ma ciekawą historię i osobowość. Nie sposób nie uśmiechnąć się, widząc królika Niccolo próbującego rozkręcić kolejny absurdalny biznes, czy choćby kaktusa, który zapisuje w pamiętniku wszystkie misje, które przeszliśmy. Część bohaterów pojawia się w grze wielokrotnie, co pozwala nam poznać ich dalsze losy. Bardzo zabawne są także dialogi.
Oprócz wspomnianego hodowania zwierzaczka, gra daje nam także inne zajęcia, które skutecznie odciągają od ratowania Drzewa Many. Jedną z nich jest niezwykle wciągająca zabawa w siewcę. Koło domu (w miejscowości Home) znajduje się drzewo, które wydaje owoce. Naszym zadaniem jest dobieranie różnych mieszanek nasion, a po upływie pewnego czasu, zbiór tego, co wyrosło. Owoce są bardzo fantazyjne, a może po prostu normalne dla jRPGów. Kolejna atrakcja to tworzenie golemów. Podobnie jak wyhodowane zwierzątka, golemy towarzyszyć nam będą w walce (są przy tym bardziej użyteczne).
Grafika jest niesamowita. Lokacje są różnorodne, postaci dokładnie zanimowane, szczególnie na miniaturach, które pojawiają się w czasie dialogów. Bardzo szczegółowo przedstawiono krajobrazy, zaś dungeony, choć nieco zaplątane, są możliwe do odróżnienia. Najlepiej wypadają wodne miejscówki, czyli Polpota Harbor i Madora Beach. Nietrudno zakochać się w tym baśniowym świecie, szczególnie że eksploracji towarzyszy genialna muzyka bodajże najpopularniejszej japońskiej pianistki, Yoko Shimomury. Pani Yoko, odpowiedzialna także za muzykę do kilku części Kingdom Hearts oraz Front Mission, stworzyła niezapomniany soundtrack. Samo oglądanie screenów z omawianej gry przywodzi na myśl kompozycje, które występowały w Legend of Mana. Podobnie jak lokacje, ścieżka dźwiękowa także jest różnorodna, od powolnego World of Mana, nostalgicznego jak w samym tytule Nostalgic Song, radosnego The Wind Sings of Journey po energiczne Wanderer`s Path. Każdy fan muzyki z gier znajdzie coś dla siebie, według mnie najlepiej brzmią Cliff Town Gato oraz piękne, zaśpiewane po szwedzku Song of Mana.
Legend of Mana jest grą skierowaną nie tylko do fanów gier RPG, dzięki temu, że ma niski próg wejścia. Aby dobrze wczuć się w klimat nie trzeba analizować setek parametrów i zagłębiać się w meandry historii pełnej zwrotów akcji. To raczej piękna, radosna przygoda, która pozostaje z graczem na długo i sprawia, że chętnie się do niej wraca. Panowie ze Squaresoft tworząc tę grę udowodnili, że znają się na swoim fachu jak nikt inny. Kto wie, może po wyczekiwanym latami remasterze Final Fantasy VII przyjdzie i czas na ponowne ratowanie Drzewa Many?
Izabela „Prezesowa” Durma