Trudno powiedzieć, bym był zagorzałym fanem beat ’em upów z kategorii klasycznych mordobić w stylu Cadillacs & Dinosaurs czy Golden Axe. Zawsze bardziej podobały mi się mieszanki gatunku ze strzelankami, wśród których niekwestionowanym liderem jest dla mnie seria Metal Slug. Z uwagi na promocję oraz zachęcającą grafikę kupiłem jednak w ciemno Fight’N Rage – produkcję nieznanego szerzej, choć swojsko brzmiącego studia Seba Games Dev. Nie minęły dwa dni, a pozycja Metal Sluga na podium została bardzo mocno zachwiana.
Opisywany tytuł opowiada historię zmagań ludzi (i jednego zaprzyjaźnionego nieludzia) z hordami mutantów – człekokształtnych zwierząt, których głównym pożywieniem jesteśmy właśnie my. Przedzierając się przez kolejne plansze przeciwników odkrywamy kolejne okropności zgotowane ludzkiej rasie, zyskując przy tym możliwość (choć nie obowiązek) pomocy ocalałym grupom naszych pobratymców. Oczywiście setki zmasakrowanych ciał przybliżają nas do nieuniknionej konfrontacji z ostatecznym bossem. Co ciekawe, większość z dostępnych zakończeń (a jest ich dokładnie osiem dla każdej postaci i różnych składów drużyny) jest na tyle otwarta, że gdyby twórca gry chciał, spokojnie mógłby pociągnąć fabułę dalej. Wiele kwestii pozostało na tyle otwartych, by z historii stworzyć nie tylko tło do mordobicia, ale także całkiem poruszającą opowieść. Fight’N Rage jest jednak przede wszystkim beat ’em upem, a zatem losy postaci i świata schodzą na dalszy plan.
Jeśli gatunek miałby się kiedykolwiek dorobić swojego opus magnum, będzie to właśnie ta produkcja. Autor – Sebastián García – nie tylko znakomicie zrozumiał, dlaczego beat ’em up jest (lub był, zależy w którym miejscu na skali retro się znajdujecie) tak lubianym stylem gier akcji, ale także wszystkie jego kluczowe elementy dopracował do perfekcji. Rozgrywka jest płynna, sterowanie proste, a liczba możliwych do wykonania kombinacji, ataków sytuacyjnych i sposobów na zwiększenie swojej przewagi jest trudna do podliczenia. Nawet tak charakterystyczne dla gatunku walające się po ziemi noże i jabłka mają swój znaczący, wyważony wpływ na ostateczny rezultat.
Przede wszystkim jednak, produkcja zawiera niespotykaną liczbę elementów do odblokowania za monety, które zdobywamy przechodząc story mode. Zakupy nie tylko umożliwiają nam odblokowanie nowych trybów rozgrywki (wśród których mi najwięcej frajdy dawały wyzwania związane z zabiciem określonej grupy przeciwników w jak najkrótszym czasie), ale także zupełnie nowych funkcjonalności (możliwość przejścia historii z dodatkowymi postaciami sterowanymi przez komputer, nowe poziomy trudności, poziomy szybkości sprawiające, że nawet easy mode staje się wyzwaniem), strojów dla głównych bohaterów czy zupełnie nowych wojowników, których używać możemy tylko w specjalnych trybach. Co prawda w pewnym momencie czułem się zmęczony koniecznością zarabiania na jeszcze nieodkryte sekrety, ale do tego momentu zainwestowałem solidne kilkadziesiąt godzin w tę produkcję.
Wspominałem już, że do sięgnięcia po Fight’N Rage zachęciła mnie ciekawa grafika. Klasyczny automatowy pixel art objawia się tutaj nie tylko w przepięknych planszach, ale także świetnie animowanych bohaterach i przeciwnikach. Gra oferuje także różnorodne tryby wyświetlania, dzięki którym obraz będzie przypominał stary automat lub komputer z przełomu stuleci. Ten sam wysoki poziom trzyma także ścieżka dźwiękowa – autorskie kompozycje drugiego zaangażowanego w sprawę człowieka, Gonzalo Vareli, nadają rozgrywce dodatkowego tempa, a wszelkiej maści odgłosy, choć według mojej wiedzy dostępne w publicznych bazach, znakomicie uzupełniają i tak bogaty obraz tego, co widzimy na ekranie.
W zasadzie jedyną znaczącą wadą produkcji jest powtarzalność. By odkryć wszystkie zakończenia fabularne, wielokrotnie będziemy musieli przejść przez te same plansze, których skutecznie nie urozmaicą nawet dodatkowe poziomy trudności. Wciąż nie udało mi się odblokować także całej zawartości, co w żadnej mierze nie ujmuje grze piękna, ale irytuje kogoś przyzwyczajonego do maksowania tytułów na 100%.
Fight’N Rage dla laików w temacie beat ’em upów może być tytułem trudnym do pokochania, ale weterani powinni oszaleć na jego punkcie. Wciąż nie mogę wyjść z podziwu, jak jeden człowiek mógł nie tylko narysować taką masę fantastycznych grafik, ale zaprogramować je w coś, co powinno na stałe wejść do growego kanonu. Absolutny must have dla miłośników automatowego mordobicia.
Michał Wysocki