Co sprawia, że przywiązujemy się do gier, wracamy do nich, a one same stają się wręcz kultowe i nie tracą na popularności? Na pewno poruszające historie, ciekawa grafika, wciągający gameplay, ale i nietuzinkowe, zapamiętywalne postaci. To właśnie ten ostatni czynnik sprawił, że wydany w 1990 r. przez Imageering A Boy and His Blob do dzisiaj gromadzi rzesze fanów, nie tylko powracających do NES-owego oryginału, ale też sięgających po remake, który powstał w 2016 roku.
Kim zatem jest ten niezwykły bohater? Nasz tytułowy Blobert, gdyż tak brzmi jego pełne imię, stale towarzyszy postaci, w którą wciela się gracz, jednak to właśnie dzięki niemu udaje nam się cokolwiek w grze osiągnąć. Blob wygląda jak nieforemny bałwanek, ale posiada pewną niezwykłą umiejętność. Kiedy poczęstujemy go określonym gatunkiem słodyczy, zmienia swoją postać. W zależności od sytuacji wciela się w drabinę, most, czy choćby bąbelek, który pozwala naszemu protagoniście przebywać pod wodą – łącznie możemy skorzystać z aż 15 sposobów na zmianę jego formy.
Po co nasi bohaterowie przemierzają kolejne plansze? W całość wplątane są istoty pozaziemskie. Otóż Blobolonia, planeta naszego „bałwanka” została zaatakowana przez złego cesarza. Na ten moment nie jesteśmy w stanie go pokonać, dlatego musimy przemierzyć całą serię dostępnych miejsc, aby zdobyć odpowiedni ekwipunek. Dopiero wówczas uda nam się stanąć w szranki z głównym antagonistą. Nie zbieramy jednak wyłącznie narzędzi, które pozwolą nam na dalszą walkę. Na trasie natrafiamy również na diamenty i skarby, stanowiące walutę w grze i pozwalające na zakup jedzonka dla naszego sympatycznego Bloberta. Otrzymujemy także miętówki, które zwiększają zdrowie chłopaka, bo jednak sam Blob za nas wszystkiego nie zrobi – utonięcie czy upadek z dużej wysokości, zaatakowanie przez wrogów stale nam grożą.
No właśnie, oprócz ostatecznego antagonisty, podłego cesarza, na naszej trasie znajdują się również inni przeciwnicy. Zasadniczo są to różne stworki z kosmosu, wysłannicy tegoż, więc ciężko jednoznacznie ich nazwać czy opisać. Możemy natrafić choćby na coś na kształt skaczącego węża, czy inne poruszające się szybko kuleczki. W sumie pisząc „różne” dokonałam pewnego nadużycia, gdyż raczej niezbyt często będziemy spotykać potwory i rzadko będą one poważnym zagrożeniem, ale z pewnością są dość upierdliwe.
Grafika wydaje się być przyzwoita, nic ponadto, choć i tak bije na głowę udźwiękowienie. Melodie nie zostaną z nami na dłużej, o to nie trzeba się martwić. Wracając jednak do kwestii wizualnych, tła są proste, nasz chłopiec wygląda nieco sztucznie, za to największa pochwała za stylizację Bloberta. Bałwanek sprawnie przybiera różne kształty, prezentuje coś na wzór delikatnej mimiki twarzy. Zdecydowanie najmocniej postawiono właśnie na niego. Dużo więcej graficznego dobra dostąpią ci, którzy postanowią przejść grę w całości, ponieważ jak się okazuje, Blobolonia jest dużo piękniejszym miejscem niż nasza Ziemia.
Wspomniałam we wstępie, że przygody bezimiennego chłopca i Bloberta pojawiły się także na nowszych konsolach i pececie. Wzmianka ta raczej ma za zadanie wskazać popularność tytułu, gdyż ze względu na swój wygląd nie nadaje się na tę stronę. Produkcja nie jest pixelowa, właściwie zachowała wyłącznie tę samą fabułę, bohaterów i sposób rozgrywki, gdyż grafika została unowocześniona i niemal w ogóle nie przypomina poprzedniczki. Zachęcam do zapoznania się z NES-ową wersją, jednak jeśli ktoś ma możliwość, może i popykać na nowszych konsolach.
A Boy and His Blob jest grą zupełnie inną niż te, które znamy z NES-a. Zastanawiające, że inni twórcy nie próbowali naśladować pewnych rozwiązań, które się w niej znalazły. Na pewno momentami może przytłaczać fakt, że podążamy po całkiem sporej przestrzeni, nie do końca znając cel i momentami nieco się gubiąc (przy okazji też za bardzo nie ma co oglądać, jeśli chodzi o widoki), jednak tytuł jest godny polecenia. Nasz Blobert to niesamowicie pozytywna istotka, aż chce się przywrócić pokój na jego rodzinnej ziemi.
Izabela „Prezesowa” Durma