Od groma już było gier na NES-a, gdzie mieliśmy w taki czy inny sposób ratować świat. Tym razem może nie odpowiadamy bezpośrednio za losy globu, ale za relacje polityczne już jak najbardziej. Przychodzi nam wcielić się w odpowiednik amerykańskiego SWATu i uratować ambasadora przetrzymywanego przez terrorystów. Cały ten ambaras umożliwiło nam Kemco w 1990 roku za sprawą Rescue: The Embassy Mission. Historia rozgrywa się w Paryżu z udziałem GIGN (na innych platformach, na NES-ie standardowo cenzura i „bliżej nieznane miejsce”), jednak nie ma nic wspólnego z romantyzmem i poddawaniem się bez walki, z którymi często kojarzony jest ten kraj.
Skoro nastąpiła akcja, musi być i reakcja. Dowiadujemy się z całkiem nieźle zrobionego intra, o ataku terrorystów na ambasadę. Teraz nie tylko musimy odbić zakładników, ale też zaplanować wszystko od zera. Gdy tylko rozpoczniemy (mamy do wyboru trening i misję), ukazuje nam się mapka z zaznaczonymi miejscami. Najpierw sterujemy trójką snajperów. Naszym zadaniem jest dotrzeć do określonych kryjówek, by stamtąd móc celować do terrorystów. Kiedy uda się zająć pozycje, mamy właśnie sekcję strzelankową. Następnie przejmujemy stery nad pozostałymi członkami ekipy. Ci z kolei wlatują helikopterem na szczyt budynku i próbują dostać się do niego przez okna. Kiedy akcja się powiedzie, zabijają pozostałych terrorystów i ratują zakładników.
W zasadzie gra jest do przejścia w 20 minut. Tyle tylko, że jej przebieg zależy od poziomu trudności, który wybierzemy, i zręczności gracza. Może się okazać, że tylko jeden ze snajperów przeżyje. Do tego wcelowanie w terrorystę kryjącego się za oknem wcale nie będzie proste. Gość się porusza, zaś nasz celowniczek także jest trudny do okiełznania. Wówczas dużo więcej pracy czeka tych, co dostaną się do budynku. Innym razem gracz zbyt opieszale weźmie się do roboty. Po upływie czasu ponosimy porażkę. Grając na niskim poziomie liczymy się z tym, że kilka razy kule mogą nas ustrzelić. Gdy jednak zawiesimy wyżej poprzeczkę, praktycznie zetknięcie się ze snopem światła, symbolizującym wypatrujących nas przeciwników, kończy się zgonem. Im więcej naszych ludzi żyje, tym większa szansa powodzenia całej misji. Może się okazać, że snajperzy świetnie się ustawią i nawet kogoś ustrzelą, ale reszta ekipy spadnie, próbując spuszczać się na linie (zdarzało mi się to tak często, że czułam się jak w grze permadeath).
No właśnie. Co jest największą wadą gry? Chyba fakt, że jej regrywalność nie jest zbyt wysoka. Jak już się uda uratować ambasadora i innych zakładników, spróbuje się sił na wyższych poziomach trudności, nie ma do czego wracać. Można bić własne rekordy i robić wszystko jeszcze szybciej, ale nie daje to ogromnej satysfakcji. Po udanej akcji ukazuje nam się grafika z podsumowaniem naszych wyczynów, jednak to trochę za mało, by ponownie ruszać do pomocy. Trochę też irytuje poruszanie się postaci, jest zdecydowanie za wolne jak na specjalnych agentów.
Graficznie całość wygląda lepiej niż dobrze. Jedyne, co można grze zarzucić, to element zajmowania pozycji przez snajperów. Niby mamy dość duże zbliżenie na naszych, ale nie mają oni twarzy, w ogóle jakoś tak mało przekonująco się poruszają. Jednakże już moment celowania, wejście do budynku, wszelkie animacje, które temu towarzyszą – klasa! Muzyka nie jest porywająca, niemniej dobrze oddaje to, co się dzieje. Nerwowość, potrzebę dokładności, napięcie, które rośnie wraz z upływającym czasem.
Ogólnie Rescue należy uznać za grę udaną. Jak na mariaż kilku gatunków udaje jej się mimo wszystko zachować poziom w każdym. Może nie jest to tytuł, w który będziecie się zagrywać ze znajomymi, jednak sami spędzicie przy niej nieco czasu, gdyż na wyższych poziomach trudności jest naprawdę wymagająca. Główny problem polega na tym, że owszem, dążenie do perfekcji i przejścia będzie się pojawiać, ale kiedy już się to osiągnie, gra raczej trafi na półkę.
Izabela „Prezesowa” Durma