Każdy z nas ma takie gry, na których wspomnienie rodzi się cała masa, najczęściej przyjemnych, skojarzeń. W większości, co chyba nie dziwi, są to produkcje z czasów, gdy dopiero wchodziliśmy w świat elektronicznej rozrywki. Choć nie jest specjalnie stara, Lady Sia należy właśnie do tej grupy – to pierwszy tytuł, który widziałem na GBA (jeszcze gdy Hyper w nowościach prezentował produkcje z tej konsoli) i jedna z najlepszych rzeczy, którą oferuje ta platforma.
Fabuła koncentruje się na losach władczyni Królestwa Myriade – Lady Sii, która zostaje uwięziona przez najeźdźców – T’soas, pod wodzą potężnego czarnoksiężnika Onimena. Bohaterka musi uwolnić się z zamknięcia i odzyskać zaufanie władców sojuszniczych krain, by wspólnie stawić czoła zagrożeniu. Na jej drodze stanie wiele przeszkód, ze wspomnianymi T’soas w roli głównej – pół-ludźmi, pół-bestiami stworzonymi przez Onimena przy pomocy pradawnej magii.
Choć Lady Sia jest klasyczną do bólu platformówką, została urozmaicona o całą masę rzeczy na co dzień niespotykanych w tym gatunku (czy raczej były one niespotykane w czasie, gdy gra wychodziła). I tak, oprócz zwykłego machania mieczem możemy wykonywać różnego rodzaju comba (niektóre będą kluczowe np. przy rozbijaniu tarcz przeciwników), korzystać z trzech różnych zaklęć (także odrębna kombinacja klawiszy), latać na ptaku czy zmieniać się w potwora przypominającego yeti i walczyć dzięki temu z bossami. Do tego dodajcie jeszcze jazdę w wagoniku kolejowym albo poukrywane tajne przejścia, a o trzymacie naprawdę rozbudowany tytuł.
No właśnie, nawet pomijając wodotryski opisane wyżej, gra jak na standardy handheldowych produkcji i tak jest ogromna. Kilka kontynentów, na każdym po kilka plansz (a niektóre z nich mogą trwać nawet dwadzieścia parę minut!) sprawiają, że przy Lady Sii spędziłem ponad pięć godzin. To świetny wynik tym bardziej, że rdzeń gry jest banalny – musimy dotrzeć z punktu A do B zbierając kryształy, ratując zakładników i lecząc się znalezionymi serduszkami. Niby nic odkrywczego, ale przy urozmaiconym gameplay’u i świetnej oprawie, zabawa potrafi wciągnąć.
Choć Lady Sia posiada jedną z najbrzydszych okładek w historii (jedyne co przychodzi mi na myśl to „porno-pastisz fantasy”), grafika wykorzystana podczas rozgrywki cieszy niezmiernie, zwłaszcza miłośników niekonwencjonalnego pixel artu. Zarówno postacie, jak i tła (a może zwłaszcza tła) wykonano w specyficznym stylu, który przywodzi na myśl klasyczne przygodówki z lat dziewięćdziesiątych. Ścieżka dźwiękowa również prezentuje wysoki poziom, ale to właśnie oprawa graficzna decyduje o klasie tej produkcji.
Zdaję sobie sprawę, że moja ocena Lady Sii została zawyżona przez nostalgiczne podejście, ale nawet próbując obiektywnie ocenić tę grę dochodzę do wniosku, że to jedna z najlepszych platformówek na handheldy, w jakie dane mi było zagrać. Jej największą wadą jest rosnący (i opadający) skokowo poziom trudności, co nie zmienia jednak tego, że historię władczyni Myriade powinien poznać każdy miłośnik konsolowej klasyki.
Michał Wysocki