W życiu każdego gracza są takie tytuły, których potencjał nostalgiogenny pokonuje próbę czasu i choć obiektywnie nie są już specjalnie atrakcyjne, zachowują wyjątkowe miejsce w naszym sercu. Dla mnie taką właśnie grą jest Final Fantasy V – kwintesencja tego, czego szukam w szeroko rozumianych grach RPG.
Fabuła tego fundamentu gatunku dziś może budzić rozbawienie, ale przeżywana na bieżąco w trakcie rozrywki strasznie wciąga. Król państwa Tycoon wyrusza w podróż, by dowiedzieć się, co narusza równowagę Kryształu Wiatru – jednego z czterech podtrzymujących funkcjonowanie naszego świata. Niedługo potem w ślad za ojcem udaje się królewna Lenna, która w wyniku mniej lub bardziej prawdopodobnych zrządzeń losu spotyka na swojej drodze podróżnika Bartza Klasera, kapitana piratów Farisa i tajemniczego wędrowca Galufa. Razem, co oczywiste, będą musieli uratować coś więcej niż tylko świat, w którym żyją. Nie mogę jednak zdradzić nic więcej, by nie zaspoilerować jednego z lepszych plot twistów na SNES-a.
Największą siłą tej części Final Fantasy jest bardzo rozbudowany system rozwoju postaci. Każdy z naszych bohaterów może dowolnie zmieniać zdobywane w trakcie gry klasy postaci, które odpowiednio długo stosowane dają nam konkretne umiejętności. Z nich z kolei można tworzyć buildy, które cechuje ogromna różnorodność. To jeszcze nie wszystko – wiele umiejętności można zdobyć tylko wędrując po świecie (większość magii trzeba kupić lub znaleźć, pieśni dla barda ktoś musi nas nauczyć, espery muszą zostać poskromione, część technik może również zostać podpatrzona od napotkanych przeciwników). Szeroka paleta uzbrojenia i przedmiotów specjalnych dodatkowo jeszcze powiększaja i tak potężny wachlarz możliwości.
Gdy gra wychodziła w 1992 r., była może nie szczytowym osiągnięciem ludzi ze Square, ale z pewnością perłą w ich bogatej koronie. Graficznie wyróżniają się w niej przede wszystkim lokacje – różnorodne i przepełnione szczegółami, podobnie jak grafiki spotykanych potworów. O jakości ścieżki dźwiękowej z kolei nie muszę chyba przekonywać nikogo, kto spotkał się już z tym producentem gier. Jej autorem jest mistrz Nobuo Uematsu, a zaprezentowane przez niego kompozycje po dziś dzień grane są przez orkiestry symfoniczne i młodych zapaleńców na YouTubie.
Największą wadą gry jest jej długość. Gdy pierwszy raz przechodziłem ją będąc uczniem podstawówki, nie robiło to na mnie wrażenia. Obecnie jednak ponad 60 godzin zabawy to wielkość, którą trudno przeskoczyć. Siłą rzeczy wraz z rozwojem fabuły tracimy fascynację zaimplementowanymi schematami i choć zadania poboczne oraz masa rzeczy do robienia utrzymują nas przed ekranem konsoli, zapał powoli gaśnie. Dlatego uważam, że tak wysoka ocena FFV wynika w moim przypadku głównie z nostalgicznego podejścia.
Nie zmienia to jednak faktu, że piąta część serii jest punktem obowiązkowym dla każdego miłośnika japońskich RPG-ów. O jej pozycji świadczy fakt, że doczekała się m.in. kapitalnego, mocno rozbudowanego portu na GBA, uznawanego często za lepszy niż oryginał. No ale nic nie stoi na przeszkodzie, by spróbować zmierzyć się z legendą dwukrotnie.
Michał „Michu” Wysocki