Jeśli czytaliście moje ostatnie recenzje, mogliście zauważyć, że było tam trochę narzekania. Nie wiem, czy to pora roku tak na mnie wpłynęła, czy starzenie się wywołało jakąś dziwną frustrację, dlatego dzisiaj, dla odmiany, przedstawię tytuł, w którym nie pojawi się ani jedno słowo krytyki. Nie, nie jest to przewrotny zabieg, ale raczej uznanie, że pierwsza Castlevania jest absolutnie jedną z najlepszych gier na NES-a, co tylko zostało potwierdzone przez dołączenie jej do wydanego nie tak dawno sprzętu z serii mini.
Panowie z Konami w 1987 roku rozpalili wyobraźnię wielu graczy i wzbudzili zainteresowanie klimatami wampirzymi. Wcielamy się w Simona Belmonta, łowcę wampirów. Nasz bohater, postać wręcz ikoniczna, to długowłosy, nieco pochylony mężczyzna (posturą przypomina bardzo późniejszego głównego bohatera Kick Master) z biczem w ręku. Przemierza zgliszcza zamków oraz inne dziwne miejscówki, by ostatecznie zadać kres harcom Drakuli i jego panowaniu, który to władca ma zastanawiającą tendencję do umierania i ponownego ukazywania się po upłynięciu jakiejś określonej liczby lat.
A zatem, wcielamy się w Simona i ładujemy z bicza wszystko, co się rusza. Co się nie rusza również, ponieważ często w murach kryją się różne znajdźki. Na szczęście, to zaledwie opcjonalne przedmioty, nie ma tu bowiem takich udziwnień jak w recenzowanej na łamach naszej strony części drugiej, przede wszystkim jedzonko uzupełniające punkty życia. Po rozbiciu cegiełek lub świeczników otrzymać możemy specjalne bronie, do których uzupełnienia wypadają z ubijanych przeciwników. Możemy rzucać we wrogów wodą święconą, toporkami, czy atakować krzyżo-bumerangiem – aż dziwne, że tak wrażliwi na symbole religijne Amerykanie nie zastąpili go jakimś innym gadżetem. Na naszej drodze stają do załatwienia wszelkie nietoperze, figury meduz oraz inne mocno kojarzące się z takimi klimatami monstra. Rzecz jasna, towarzyszyć nam będzie klasyka gatunku, czyli bycie z zaskoczenia strącanym w przepaść, ale obiecałam, że tekst ma zostać pozbawiony marudzenia, zatem podciągnijmy to pod wysoki poziom trudności dla ambitnych graczy.
Na końcu każdego levelu czeka nas starcie z bossem. Zwykle nie będzie to jakąś ogromnie trudną przeprawą, fajnie że widzimy jego pasek życia (podobnie jak i nasz), więc możemy ocenić, czy jeszcze atakować go używając wymyślnej taktyki, czy już możemy jechać gościa w zaparte. Ze wszystkich szefów, pomijając głównego złego, najmocniej w pamięci pozostała mi mumia. Teoretycznie nie jest to jakaś straszna postać, ale w samej grze mocno się wyróżniała. Tym bardziej, że zamiast jednego przeciwnika mieliśmy dwóch delikwentów, na szczęście o tej samej liczbie punktów życia.
Istotny, wręcz kultowy status ma muzyka w grze. Nic dziwnego, ponieważ słuchanie utworów towarzyszących rozgrywce to absolutny miód na uszy. Najpopularniejszy kawałek, czyli Vampire Killer niejednokrotnie aranżowany był na mnóstwo sposobów, w moim odczuciu najlepiej brzmi w wersji acapella Smootha McGroove’a. Pozostałe melodie także umilają rozgrywkę. Sfera wideo trzyma wysoki poziom. W niektórych etapach ma się wrażenie, że to grafika z konsoli 32-bitowej, trudno uwierzyć, że coś takiego powstało pod koniec lat 80.
Castlevania jest tytułem naprawdę świetnym. Wymagającym, niewybaczającym błędów, ale na swój sposób uczciwym. Przygody Simona mocno wciągają, muzyka i grafika budują atmosferę. Nie pozostaje mi nic innego jak zachęcić Was do sięgnięcia po tę grę, choć przypuszczam, że każdy, kto miał jakiekolwiek przetarcie z NES-em, musiał coś o niej słyszeć, wobec czego moja rekomendacja niewiele zmieni. Szczerze polecam.
Izabela „Prezesowa” Durma